Tags

, , , , , ,

Wczoraj, po opuszczeniu Cumbuco, spędzamy większość reszty popołudnia na jeździe z miejsca na miejsce. Najpierw udaliśmy się do Taiba, 40 km wzdłuż wybrzeża od Cumbuco. Po przyjeździe, wydawało się, że w mieście nie ma żywej duszy, normalnie miasto widmo! Wszystko było zamknięte, wszędzie gdzie nie spojrzeć tabliczki “NA SPRZEDAŻ” i naprawdę nic się nie działo. Pojechaliśmy na plażę i widzieliśmy AŻ! jednego samotnego kitesurfera, wyglądało na to, że nieźle się bawi na dość pokaźnych falach. Nadszedł czas na obiad, wiec znaleźliśmy małą, przytulną restaurację na samej plaży, w małej zatoczce, w której niestety nie wiało. Jednak dla grupki lokalnych surferów, śmigających po falach, wiatr czy też go brak, nie robił im różnicy, a my mieliśmy interesujący widok.

Taiba to mała wioska, a w zasadzie jedna długa ulica wzdłuż plaży. Zapewne w sezonie jest to urocze miejsce, klimat jest tu zdecydowanie inny, bardziej adriatycki/ śródziemnomorski, brukowane uliczki, urocze budynki, mnóstwo małych restauracji, niestety dla nas większość było zamknięte, ale takie są uroki podróżowania po oficjalnym sezonie.

Czas odnaleźć lagunę Taiby! Używając tylko mapy google, udało nam się znaleźć czerwoną zakurzoną drogę, a w zasadzie bezdroże, która według mojego telefonu zmierzała w kierunku dziwnego “tworu” na mapie, mieliśmy nadzieję, że to właśnie nasza laguna! W połowie drogi, po jakichś 15 minutach obijania się w naszym golfie od dziury do dziury (tzw. brazylijski masaż trzęsąco-skaczący), zaczynaliśmy się zastanawiać czy ta droga doprowadzi nas gdziekolwiek, w szczególności, że dziury były coraz większe, piasek coraz bardziej grząski, golf wydawało się, że gubi już pojedyncze śruby, a droga sama w sobie dawno skończyła się już na mojej mapie!

Jak na prawdziwych turystów przystało, Keir postanowił po prostu zatrzymać samochód, bez sprawdzenia w lusterku (bo po co na bezdrożu) i ocenić nasze obecne położenie. Okazało się, że podążał za nami beach buggy, który prawie zagarażował w naszym bagażniku. Keir pobiegł szybko do zaskoczonego tak samo jak my i nieco sfrustrowany kierowcy, aby przeprosić za niefortunne hamowanie i dowiedzieć się gdzie my do cholery jesteśmy.

Facet okazał się bardzo przyjazny i od razu zaproponował, że pokaże nam drogę do laguny, bo właśnie tam jedzie( czyli jednak nie zgubiliśmy się 🙂 ). W tym momencie poczuliśmy ulgę, że nasz brazylijski masaż nie poszedł na marne. Keir zapytał go od tak, “Czy nie jesteś przypadkiem z Polski?” (nawet ja nie rozpoznałam akcentu, nie wierzę!) . Gość powiedział, że tak, a następnie “Dzień Dobry” no i już rozmowa toczyła się po polsku, poważnie! Jakie są szanse zgubić się na bezdrożach w Brazylii i spotkać przyjazną POLSKĄ duszę!

Słyszeliśmy same pozytywy o Taibskiej lagunie, ale znowu byliśmy trochę rozczarowani jak dojechaliśmy do celu! Zalew był rzeczywiście bardzo mały. Woda co prawda była płaska, tak jak lubimy, jednak sama laguna nie większa w rzeczywistości niż kaczy staw. Piotr, nasz nowy polski przyjaciel wyjaśnił, że nie było porządnej pory deszczowej w ciągu ostatnich 3 lat, co jest prawdopodobnie powodem deficytu wody w tych wszystkich słodko wodnych lagunach… Mam nadzieję, że w tym roku deszcz w końcu spadnie, bo nikt nie chce pływać w “kałużach”!

Taibska lafuna- sadzawka!

Taibska lafuna- sadzawka!

Zbliżał się zachód słońca, wiec albo idziemy na szybką sesyjkę na wodzie, albo lecimy dalej. Zgadaliśmy się z Piotrem i poznaliśmy jego opinię o okolicy. Okazało się, że nie było w zasadzie żadnego zakwaterowania w bliskiej okolicy laguny( najbliżej około 5 km od miasta na bezdrożach). Nie byliśmy zachwyceni pomysłem wracania tą samą drogą do miasta widmo, znalezienia noclegu i powrotu na lagunę, która jakaś super wcale nie była. Musieliśmy wygenerować nowy plan i to szybko, zaraz będzie zmrok, a nikt nie chce jeździć po ciemku w Brazylii. W 10% ze względu na bezpieczeństwo (Keir uwielbia swoje żarty na temat “Banditos” i blokad drogowych dla gringo(turystów), natomiast przede wszystkim obawialiśmy się, że przez jakość dróg i wielkość dziur, w końcu coś odpadnie z naszego golfa. Ostatnia rzeczą, jaką chcielibyśmy doświadczyć, to zmienianie koła po ciemku, w towarzystwie wszystkich węży i innych nocołazów!

Na chwilę obecną, bez zakwaterowania, Piotr spadł nam z nieba. Nasz nowy znajomy z Beach buggy, okazało się ze od 10 lat prowadzi hotel w Paracuru, które było następnym celem na naszej liście. Jak na ironię! Niecałe pół godzinki stąd do przyjaznego hotelu. Piotr pojechał na skróty plażą (jedyne 10 minut) po szczegółowym wyjaśnieniu nam, jak dojechać do jego hotelu, my również odjechaliśmy zostawiając za sobą Taibę “czerwoną piekielną drogą”.

To naprawdę była by świetna zabawa jeżdżenia po tych bezdrożach, nie ma linii, nie ma krawężników, jeździ się zygzakiem starając się ominąć dziury i skały i wszelkiego rodzaju przeszkody, jakbyśmy mieli samochód 4×4. Trochę jak tor przeszkód w jakimś parku rozrywki!

Dojechaliśmy do Paracuru, niestety zajęło to trochę dłużej niż Piotr wspominał, co było po części spowodowane moim “ja i tak wiem najlepiej”. Zamiast trzymać się wskazówek, ja znalazłam skrót na mapie, ha! I zamiast dojechać do główniej, pięknej asfaltowej drogi, poprowadziłam Keir’a przez kolejne bezdroża (maksymalna prędkość 20km/h), ups. Na swoje usprawiedliwienie, mogę tylko powiedzieć, że na mapie wyglądały jak normalne  drogi asfaltowe (co powinnam już wiedzieć z poprzednich doświadczeń, że na pewno tak nie jest!)

Kite-Point wskazówka nr 3 Google mapy “kłamią”, wiec warto słuchać rad lokalnych znajomych.

Zameldowaliśmy się w hotelu Piotra “Vento Brazylii”. Niesamowicie zadowoleni z warunków jakie tu zastaliśmy. Przestronne pokoje, duży basen, recepcja z darmową kawą, TV, no i w końcu CIEPŁA WODA. Byliśmy w niebie !!

Plaża w Paracuru, tuż przy hotelu Piotra

Plaża w Paracuru, tuż przy hotelu Piotra

Następnego ranka, obudziliśmy się gotowi na kolejne poszukiwania. Piotr podpowiedział nam gdzie warto pojechać i, że w Paracuru mają specjalny mikro klimat, słońce świeci każdego dnia w roku, z wyjątkiem może 10 dni, super!

Mieliśmy dość leniwy poranek na basenie, spacer po mieście i zaplanowaliśmy iść na kite po południu (najlepszy czas w chwili obecnej, uwarunkowany przypływami i odpływami). Plaża w pobliżu hotelu (20 m) była bardziej dla klasycznych surferów, dla nas niestety wiatr tam wiał w złym kierunku-od brzegu. Na szczęście dla nas, mieliśmy Piotra, który wyjaśnił gdzie dokładnie mamy jechać na udaną sesję.

Fala...

Fala…

Quebra Mar, około 7 km od miasta, dobra asfaltowa nawierzchnia, otoczona wydmami z każdej strony. Na plaży przywitały nas piękne dziewicze widoki. Była tam tylko jedna duża restauracja, która okazała się bazą kiterów. Szkoła dla początkujących, zimne napoje, jedzenie, i parasolki, gdzie można było oglądać dość zaawansowanych kiterów. Żyć nie umierać! Samo miejsce było fantastyczne. W czasie odpływu, nawierzchnia wody jest płaską powierzchnią około 500 metrów szerokości i 800 metrów w głąb morza. W zasadzie otwarte morze, lecz ogrodzone podwodną podkową skalistej rafy, dzięki której to miejsce było tak unikalne.

Zjawiskowa "laguna" otwartego morza, Paracuru

Zjawiskowa “laguna” otwartego morza, Paracuru

To był jeden z największych naturalnych placów zabaw, jakie kiedykolwiek widzieliśmy! Spośród wszystkich 15 latawców w “zatoce” mieliśmy wspaniałą mieszankę fristylerów w butach i ridersów na “Twin tip” a także duża grupę na deskach typowo surfingowych, którzy jeździli na  2/3 metrowych falach załamujących się na oddalonej od brzegu rafie. Dla każdego coś dobrego.

Świetna sesja! Jednak znowu, razem z popołudniem pojawiało się więcej kiterów i w pewnej chwili wydawało nam się, że zaczynało się robić ciasno ( a to przecież po sezonie, ja nie mogłam wyobrazić sobie jak, by to wyglądało przy 50 do 80 latawcach na wodzie, co w sezonie podobno jest normalne, czysty chaos!) Również jak przychodzi przypływ, fale powoli zaczynają się powiększać na płaskiej części, razem z poziomem wody. Bariera, jaką tworzyła rafa zaczęła powili zanikać i powierzchnia do kitesurfingu stawała się coraz większa, a razem z nią również fale. Pod koniec popołudnia, było coraz mniej fristylowców i coraz więcej surferów na ich 9 metrowych latawcach. Wiec w gruncie rzeczy te zjawiskowe warunki (jak dla nas) trwają tylko przez kilka godzin w ciągu dnia. A miało być tak pięknie :P.

Morze czas zmienić deskę na surfingową …

Ludzie mówią, jeśli lubisz jazdę na fali, tak zwany “downwinder” od Taiba do Paracuru jest absolutnie najlepszy na tym wybrzeżu Brazylii, ze względu na wiele miejsc po drodze gdzie wiatr wieje od brzegu, dzięki czemu jest fantastyczny plac zabaw na fali przez około 20 km! Kite-Punkt będzie oceniał ten szlak na sto procent w przyszłym sezonie. Już nie mogę się doczekać!  🙂

Myślę, że można stwierdzić, że Paracuru nie jest to idealne miejsce dla początkujących kiterów, ze względu na fale i stanu morza, zwłaszcza w czasie przypływu, jednak w czasie odpływu, jestem pewna, że uczenie się na płaskiej wodzie, wewnątrz tej niewidzialnej rafy, będzie przyjemnością (oczywiście bez 80 latawców szalejących wokół ciebie!).

W sumie,  to Paracuru dostaje bardzo dobrą recenzję od Kite-Point. Niestety, nie ma pousad czy gruntu na sprzedaż na plaży Quebra Mar, więc jutro będziemy kontynuować nasze odkrywanie dalej na północ, prawdopodobnie do mało znanego miejsca zwanego Lagoinha!

Teraz idziemy na kolację z właścicielem naszego hotelu, Piotrem, do restauracji jego przyjaciela (również z Polski) w mieście Paracuru. Keir znając już dobrze naszą polska gościnność i zwyczaje był dość podekscytowany, aby zobaczyć, jak ten wieczór się zakończ z polskim składem w roli głównej!

Do jutra, Na zdrowie!